czwartek, 17 września 2015

Rozdział XI




Przez dwa tygodnie objęte byłyśmy kwarantanną. W tym czasie mogłyśmy nabrać sił, byłyśmy pod opieką lekarzy. Kobiety chore i najsłabsze ulokowano w szpitalu, a my mieszkałyśmy w małych domkach, chyba specjalnie wybudowanych dla uchodźców. Można śmiało powiedzieć, że trafiłyśmy do raju. Był maj, zaczynały się już ciepłe dni, kwitły kwiaty, zieleniły się drzewa. Cisza i spokój, serdeczność i przyjaźń. Jadłyśmy normalne rzeczy - świeży chleb, ciepłe obiady i pyszne owoce i ciasta, piłyśmy gorącą herbatę i kawę, świeże mleko. Na tą utopię padał jednak cień wspomnień. Cieszyłyśmy się, że żyjemy, że jest tu tak dobrze, jednak wszystkie byłyśmy przygnębione. Wiele z nas umarło po drodze i już tu na miejscu - tyfus i gruźlica. W dodatku nie wiedziałyśmy co się dzieje w naszych domach - czy wszyscy żyją? Czy mamy dokąd wracać?


Po okresie kwarantanny mogłyśmy wyjść poza teren naszego zakwaterowania. Zaczęli nas również odwiedzać mieszkańcy Geros. Byli bardzo serdeczni. Ja i kilka moich koleżanek zapoznałyśmy się z pewną młodą Szwedką - Sagą. Nasza przyjaźń zaczęła się w niezwykły sposób. Jeszcze w obozie zgubiłam swój łańcuszek z I Komunii Świętej. Bardzo było mi go szkoda, ale jedna z więźniarek zrobiła dla mnie krzyżyk ze szczoteczki do zębów. Zręcznie wyrzeźbiła go ostrym nożykiem w rączce. Zawiesiłam go wtedy na zwykłym sznureczku i tak był ze mną aż do przyjazdu do Szwecji. Saga, kiedy zauważyła skromny krzyżyk, pochyliła się i pocałowała go. Niby to drobny gest, ale dla mnie znaczył bardzo wiele. Odwiązałam sznureczek i zawiązałam na szyi nowej przyjaciółki. Przytuliła mnie i pocałowała krzyżyk ponownie. Ta sytuacja jest najwyraźniejszym moim wspomnieniem z tamtych lat. Często spotykałyśmy się z Sagą, oprowadzała nas po okolicy, zapoznała ze swoją rodziną i znajomymi.


Czas płynął bardzo wolno, cały czas czekałyśmy na możliwość powrotu do domu. Nie musiałyśmy chodzić do pracy, wszystkiego miałyśmy pod dostatkiem, ale kiedy już czułyśmy się dobrze i wyglądałyśmy jak ludzie, postarałyśmy się o specjalne przepustki i dostałyśmy pracę w fabryce w Göteborgu. Dojeżdżałyśmy tam autobusem. Po pracy często spacerowałyśmy, zwiedzałyśmy miasto. W niedziele, która była wolna od pracy, przyjeżdżał do nas ksiądz i odprawiał dla nas msze przy skromnym ołtarzu, który przygotowywałyśmy same. Pewnego dnia wybrałyśmy się jednak do kościoła do Göteborga. Po mszy zostałyśmy trochę dłużej. Modliłyśmy się kilka minut w milczeniu, a potem zaśpiewałyśmy pieśń, której nauczyłyśmy się jeszcze w obozie:

"O Panie, któryś jest na niebie
Wyciągnij sprawiedliwą dłoń!
Wołamy z cudzych stron do Ciebie
O polski dach i polską broń!

O Boże skrusz ten miecz
Co siekł nasz kraj!
Do wolnej Polski nam
Powrócić daj!
By stał się twierdzą nowej siły
Nasz dom, nasz kraj.

O usłysz Panie skargi nasze!
O usłysz nasz tułaczy śpiew!
Znad Wisły, Warty, Sanu, Bugu
Męczeńska do Cię woła krew!"

Posiedziałyśmy jeszcze trochę i postanowiłyśmy w końcu wrócić. Przed kościołem zobaczyłyśmy młode małżeństwo - mężczyzna płakał. Jak tylko nas zobaczył, podbiegł do nas i serdecznie uściskał. Płakał i opowiadał o sobie. Był Polakiem, przybył do Szwecji jeszcze przed wojną i założył rodzinę. Polskiego języka nie słyszał kilka lat, sercem cały czas był z ojczyzną. Długo z nim rozmawiałyśmy - on opowiedział o swoich przeżyciach, a później my o swoich. Przez cały czas płakał...