wtorek, 12 maja 2020



W piękny poranek 11 maja 2020 roku nasza Najukochańsza Mama i Babcia zakończyła swoją ziemską podróż i stała się na zawsze szczęśliwa i wolna. Przeżyła wiele, a odeszła tak jak sobie na to zasłużyła - w swoim łóżku, przy najbliższych. Bardzo nam jej brakuje, ale wierzymy, że jest i zawsze będzie obok. 

wtorek, 3 kwietnia 2018

Rozmowa



Świadków wydarzeń z II wojny światowej jest już coraz mniej. Nie pozwólmy aby nowe pokolenia zapomniały o przeżyciach swoich przodków - jest to najcenniejsza lekcja historii. Jako zwieńczenie napisanych przeze mnie rozdziałów chciałabym zaprezentować nagranie rozmowy z babcią, którą przeprowadził (oraz zmontował nagranie!) dwunastoletni Maksymilian. Jestem mu bardzo wdzięczna za chęci i pracę, którą włożył w przygotowanie materiału. Proszę również o wyrozumiałość względem babci - w wieku 97 lat już dużo szczegółów ucieka z pamięci :-)




Zachęcam również o dzielenie się historiami, opowieściami swoich bliskich. Wiele osób ma lub miało w rodzinie/sąsiedztwie osoby, które pamiętały wojnę. 

niedziela, 1 kwietnia 2018

Rozdział XII

Możliwość powrotu do domu otrzymałyśmy w październiku. Kilka moich koleżanek zostało - nie miały już rodzin ani mieszkań,więc wcale im się nie dziwię. Namawiały mnie, żebym również nie wyjeżdżała. Po co wracać do małej wsi, gdzie jedynym zarobkiem jest uprawa roli i zwierząt? Nie mogłam jednak zostawić moich rodziców. To prawda, że żyliśmy w biedzie, a w Szwecji perspektywy były nieporównywalne, ale rodzina była dla mnie najważniejsza. Porzuciłabym góry złota i księcia z bajki, żeby w końcu ich zobaczyć.

W dzień w którym odpływałyśmy do Polski padał deszcz. Był to poniedziałek, 15 października 1945 roku.
- Cały Goteborg was płacze! - mówili.
Ja też wylałam morze łez. Ze szczęścia, że w końcu zobaczę dom i bliskich, ale też z żalu, że żegnam przyjaciółki z którymi przetrwałam najgorsze epizody w moim życiu. Potem pisałyśmy do siebie listy, a z Sagą ustaliłyśmy, że w naszych domach, w najbliższą i każdą kolejną wigilię o godzinie 19 będziemy zapalały świecę jako symbol pamięci i patrząc w księżyc będziemy składać sobie Bożonarodzeniowe życzenia. 

Podróż była długa, ale to był ostatni, malutki kroczek, który dzielił mnie od mamy, taty, braci i ojczyzny. Statkiem dopłynęłam do Trójmiasta, z Trójmiasta dotarłam pociągiem do Łodzi, a z Łodzi szłam na piechotę próbując zatrzymać jakiś samochód. Wychodząc z obozu nie miałam nic oprócz pasiaka, a teraz wracałam z dwiema wielkimi walizkami. Do domu miałam ponad 30 kilometrów, ale szłam jak na skrzydłach. W Brzezinach spotkałam znajomego z mojej miejscowości. Pomógł mi nieść walizki do samego Kołacina. Chwilę odpoczęłam u niego w domu. Jego rodzina poczęstowała mnie herbatą, a ja pokrótce opowiedziałam co działo się ze mną przez ostatnie półtora roku. Mówiłam o tym z lekkością, bo wszystko co złe było za mną. Już nic nie mogło mi zepsuć tego dnia, na który tyle czekałam. Jak bardzo się myliłam!
- Coś strasznego, Irka! Jakie ty miałaś szczęście, że przeżyłaś! 
- Bogu jestem za to wdzięczna! - odpowiedziałam - Ale nie zobaczę już swojego dziadka, Felka... 
- Dziecko, tatusia też nie zobaczysz...
Po tych słowach mój świat się zawalił. 

_____________________________________________


Kiedy ja pokonywałam ostatnie kilometry w drodze do domu, na naszym polu trwały wykopki. Moja mama od samego rana miała przeczucie, że właśnie dziś wrócę. Podzieliła się tym z kobietami, które pomagały jej przy pracach - pokazała nawet kierunek z którego nadejdę. Nic na to nie odpowiedziały. Po takim czasie już tylko ona mogła mieć nadzieję. Kilka godzin później, na pole przybiegła mała dziewczynka, córka jednej z kobiet.
- Mamusiu, a do nas przyszła taka elegancka pani z walizkami! - powiedziała podekscytowanym głosem.
- Jaka pani? Skąd? - zapytała jej mama, a reszta zaczęła się przysłuchiwać.
- Aaa z daleka! Ale ja znam tą panią! To Irka Klepczyńska! 
- Dziecko nie opowiadaj głupot, nie wolno mówić takich rzeczy! 
- Ale ja nie kłamię, naprawdę! Siedzi u nas i tatusia płacze - w tym momencie moja mama poderwała się i spojrzała w kierunku domu dziewczynki, czyli dokładnie tym, z którego miała przeczucie, że nadejdę. I zobaczyła mnie idącą na skróty przez pole. Ja również ją dostrzegłam, rzuciłam walizki i zaczęłam biec, tak jak ona. Złapałyśmy się w połowie drogi i ściskałyśmy nie mogąc wydusić słowa.

Tego dnia mało rozmawiałyśmy. Wiadomość o śmierci mojego tatusia tak mną wstrząsnęła, że nie byłam w stanie nic mówić. Tylko siedziałam i płakałam, a kładąc się spać myślałam, że jutro już się nie obudzę, bo umrę z żalu i tęsknoty. Do tej pory nie wiem dokładnie który to jego grób, ponieważ nie mógł być pochowany na cmentarzu parafialnym, tam gdzie jego przodkowie (kościół i cmentarz leżały za ówczesną granicą). 

Dzień mojego powrotu okazał się słodko-gorzki. Jak metafora całego mojego życia.

czwartek, 17 września 2015

Rozdział XI




Przez dwa tygodnie objęte byłyśmy kwarantanną. W tym czasie mogłyśmy nabrać sił, byłyśmy pod opieką lekarzy. Kobiety chore i najsłabsze ulokowano w szpitalu, a my mieszkałyśmy w małych domkach, chyba specjalnie wybudowanych dla uchodźców. Można śmiało powiedzieć, że trafiłyśmy do raju. Był maj, zaczynały się już ciepłe dni, kwitły kwiaty, zieleniły się drzewa. Cisza i spokój, serdeczność i przyjaźń. Jadłyśmy normalne rzeczy - świeży chleb, ciepłe obiady i pyszne owoce i ciasta, piłyśmy gorącą herbatę i kawę, świeże mleko. Na tą utopię padał jednak cień wspomnień. Cieszyłyśmy się, że żyjemy, że jest tu tak dobrze, jednak wszystkie byłyśmy przygnębione. Wiele z nas umarło po drodze i już tu na miejscu - tyfus i gruźlica. W dodatku nie wiedziałyśmy co się dzieje w naszych domach - czy wszyscy żyją? Czy mamy dokąd wracać?


Po okresie kwarantanny mogłyśmy wyjść poza teren naszego zakwaterowania. Zaczęli nas również odwiedzać mieszkańcy Geros. Byli bardzo serdeczni. Ja i kilka moich koleżanek zapoznałyśmy się z pewną młodą Szwedką - Sagą. Nasza przyjaźń zaczęła się w niezwykły sposób. Jeszcze w obozie zgubiłam swój łańcuszek z I Komunii Świętej. Bardzo było mi go szkoda, ale jedna z więźniarek zrobiła dla mnie krzyżyk ze szczoteczki do zębów. Zręcznie wyrzeźbiła go ostrym nożykiem w rączce. Zawiesiłam go wtedy na zwykłym sznureczku i tak był ze mną aż do przyjazdu do Szwecji. Saga, kiedy zauważyła skromny krzyżyk, pochyliła się i pocałowała go. Niby to drobny gest, ale dla mnie znaczył bardzo wiele. Odwiązałam sznureczek i zawiązałam na szyi nowej przyjaciółki. Przytuliła mnie i pocałowała krzyżyk ponownie. Ta sytuacja jest najwyraźniejszym moim wspomnieniem z tamtych lat. Często spotykałyśmy się z Sagą, oprowadzała nas po okolicy, zapoznała ze swoją rodziną i znajomymi.


Czas płynął bardzo wolno, cały czas czekałyśmy na możliwość powrotu do domu. Nie musiałyśmy chodzić do pracy, wszystkiego miałyśmy pod dostatkiem, ale kiedy już czułyśmy się dobrze i wyglądałyśmy jak ludzie, postarałyśmy się o specjalne przepustki i dostałyśmy pracę w fabryce w Göteborgu. Dojeżdżałyśmy tam autobusem. Po pracy często spacerowałyśmy, zwiedzałyśmy miasto. W niedziele, która była wolna od pracy, przyjeżdżał do nas ksiądz i odprawiał dla nas msze przy skromnym ołtarzu, który przygotowywałyśmy same. Pewnego dnia wybrałyśmy się jednak do kościoła do Göteborga. Po mszy zostałyśmy trochę dłużej. Modliłyśmy się kilka minut w milczeniu, a potem zaśpiewałyśmy pieśń, której nauczyłyśmy się jeszcze w obozie:

"O Panie, któryś jest na niebie
Wyciągnij sprawiedliwą dłoń!
Wołamy z cudzych stron do Ciebie
O polski dach i polską broń!

O Boże skrusz ten miecz
Co siekł nasz kraj!
Do wolnej Polski nam
Powrócić daj!
By stał się twierdzą nowej siły
Nasz dom, nasz kraj.

O usłysz Panie skargi nasze!
O usłysz nasz tułaczy śpiew!
Znad Wisły, Warty, Sanu, Bugu
Męczeńska do Cię woła krew!"

Posiedziałyśmy jeszcze trochę i postanowiłyśmy w końcu wrócić. Przed kościołem zobaczyłyśmy młode małżeństwo - mężczyzna płakał. Jak tylko nas zobaczył, podbiegł do nas i serdecznie uściskał. Płakał i opowiadał o sobie. Był Polakiem, przybył do Szwecji jeszcze przed wojną i założył rodzinę. Polskiego języka nie słyszał kilka lat, sercem cały czas był z ojczyzną. Długo z nim rozmawiałyśmy - on opowiedział o swoich przeżyciach, a później my o swoich. Przez cały czas płakał...




niedziela, 31 marca 2013

Rozdział X

Kilkanaście minut siedziałyśmy same na polanie, rozpakowałyśmy paczki z żywnością. Wiedziałam, że jeśli zjem wszystko naraz, to może mi to poważnie zaszkodzić. Ale i tak nie mogłam jeść - kilka kęsów i już czułam, że więcej mi nie wejdzie. Niektóre kobiety pochłaniały wszystko natychmiast, tak dawno nie widziały jedzenia...
Już tak dużo przeszłyśmy, tyle się wycierpiałyśmy... I znów chwile niepewności, oczekiwania na nieznane. Zaprowadzą nas gdzieś i zabiją? W obozie już nikt się nami nie zajmował, nie pracowałyśmy, więc do niczego nie byłyśmy już potrzebne. Więc na pewno nas zabiją. Rozejrzałam się po okolicy. Tu było tak pięknie! Nikt po nas nie przychodził. Mogłyśmy wstać, przejść na słońce lub w cień, siedzieć na trawie, leżeć, rozmawiać... Pierwszy raz od bardzo dawna zostałyśmy bez nadzoru, więc może... Może to już koniec? Może jesteśmy wolne? Tylko co teraz, gdzie pójść?
 - Ausrichten! - wróciła SSmanka. Zobaczyła nasze biało-czerwone kokardki i wpadła w furię. Zerwała wstążeczki z piersi mojej koleżanki, rzuciła na ziemię i podeptała.
- Schweine! - wycedziła przez zęby. 
Oprócz tego nie zrobiła nic więcej. To było nasze małe zwycięstwo - Wyprowadzić z równowagi oficera SS bez poważnych konsekwencji. Ustawiłyśmy się w piątki, jak zawsze. Szłyśmy długo, długo przez las. Dobrze, że dostałyśmy wcześniej jedzenie, bo na pewno brakłoby nam sił. W końcu drzewa się skończyły, zobaczyłyśmy duże samochody z czerwonym krzyżem na boku. Czerwony krzyż... Przyjechali po nas?
Tak. Szwedzki Czerwony Krzyż. Jeszcze nic za bardzo nie wiedziałyśmy, ale nowa nadzieja nas uskrzydliła. Zaprowadzili nas do pociągu, do wagonów bydlęcych, ale nie było ścisku. Miałyśmy wystarczająco dużo miejsca, by usiąść na podłodze, odpocząć. Podróż była ciężka, ale byłyśmy szczęśliwe, że stajemy się wolne. Spałyśmy opierając się o siebie, dzięki czemu było trochę cieplej. Nad ranem stanęłyśmy na stacji. Otworzyły się drzwi:
 - Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! - przywitał nas polski ksiądz. Cóż to była za radość usłyszeć tak ciepły głos! 
Wysiadłyśmy z pociągu. Wytłumaczyli nam, że jutro pojedziemy jeszcze kawałek pociągiem, a potem popłyniemy statkiem do Szwecji, gdzie zamieszkamy w normalnych warunkach. Nie pamiętam co robiłyśmy przez cały dzień, ale noc spędziłyśmy w stodole na sianie, obok jakiegoś dworu. Dostałyśmy śpiwory, żebyśmy nie zmarzły.
Rano znów zbiórka na stacji. Na peronie przechadzał się niemiecki oficer z karabinem. Wiedziałam, że Niemcy już przegrali wojnę i że nic już nam nie zrobią, więc krzyknęłam z odwagą pokazując na swój pasiak:
 - Das ist Deutsche Kultur! Das ist Deutsche Kultur! - zerknął na mnie, ale oprócz tego nie zareagował w żaden sposób.

Gdy już byłyśmy w Szwecji, otrzymałyśmy pomoc lekarza, umyłyśmy się w ciepłej wodzie, dostałyśmy piękne ubrania - mogłyśmy sobie wybrać jakie tylko nam się podobają. Otrzymałyśmy wspaniałą pomoc. Dostawałyśmy niedużo jedzenia, ale dlatego, żeby nam nie zaszkodziło. Byłyśmy przecież wygłodzone. Poznałyśmy również człowieka, dzięki któremu zostałyśmy wyzwolone - hrabiego Folke Bernadotte.
Zamieszkałyśmy w niewielkiej miejscowości Gerås, niedaleko Göteborgu.
hrabia Folke Bernadotte

poniedziałek, 25 marca 2013

Rozdział IX

Mój pobyt w Watenstedt był dłuższy niż w samym Ravensbruck. Nie można porównać gdzie było lepiej. Jedzenie i warunki w blokach podobne. Tylko w obozie pracy nie było krematorium, nie prowadzono nikogo do gazu i nie było zapachu spalonych ciał. Więźniarki wyglądały chyba trochę lepiej, bo chorych i słabych tu nie przywieziono.
Tutaj też dostarczano mi listy od mamy. Nie było ich dużo, ale dodawały otuchy. Jeden tylko mnie załamał - ten, w którym dowiedziałam się o śmierci dziadka i Felka. Dziadek był już starszy, chorował przed wojną, ale Felek...? Było mi bardzo ciężko ze świadomością, że już nigdy go nie zobaczę. To była przecież moja pierwsza miłość.
Do fabryk przywieziono nas w lipcu 1944, a byłyśmy tu do kwietnia 1945. Wojna dobiegała końca, często słyszałyśmy i widziałyśmy przelatujące alianckie samoloty. Kilka razy nawet rozlegał się alarm przeciwlotniczy - wszyscy musieliśmy schodzić do schronów. Modliłyśmy się, żeby żadna bomba nie spadła na nas. Myślałyśmy, że zrzucają na wszystko, żeby tylko zniszczyć, jednak oni znali plan obozu i wiedzieli gdzie znajdują się schrony i baraki.
Sytuacja w zakładach od wiosny 1945 zaczęła się dramatycznie pogarszać. Bombardowania zniszczyły prawie wszystkie fabryki, coraz rzadziej chodziłyśmy do pracy. Niemcy przegrywali, każdy dobrze to wiedział, ale nie mogłyśmy o tym rozmawiać. W kwietniu zlikwidowano zakłady już chyba na dobre. Zabrano nas z powrotem do Ravensbruck. Nie spodziewaliśmy się jednak tego co tam zobaczyłyśmy...
Żadnego nadzoru, kobiet jeszcze więcej niż wtedy, gdy wyjeżdżałyśmy do pracy, wszystkie głodne, bo od kilku dni nie funkcjonuje kuchnia. Krematorium zburzone, praktycznie nikt nikogo nie nadzorował. Ale brama i tak zamknięta... Wydawało się, że głód nie może być większy od tego, który do tej pory doświadczałam, bo kawałek chleba, trochę zupy nie wiadomo z czego i kubek "kawy" z żołędzi to jest prawie nic. PRAWIE. A teraz przez niecały miesiąc żywiłam się trawą i mleczem, piłam wodę z kałuży. Niektóre kobiety znajdywały w okolicach kuchni zgniłe obierki po ziemniakach, albo inne odpady. Najgorsze były więźniarki, które potrafiły obgryzać ciała zmarłych. Patrzyłam na to wszystko z odrazą i zgorszeniem. Dziękowałam Bogu, że ja się jakoś trzymałam, że mimo potwornego głodu, braku sił, nie patrzyłam na ciało człowieka w ten sposób jak tamte... Nie oceniam ich, bo jestem pewna, że w normalnych warunkach nawet by nie przeszło im przez myśl, że mogą posunąć się do czegoś takiego.
Kwiecień dobiegał końca. Byłam już strasznie wychudzona i słaba. Wiele umierało z głodu, wiedziałam, że i mnie to czeka. Pewnego dnia czułam się wyjątkowo źle. Zasłabłam. Przez myśl przeszło mi tylko, że to już koniec.
 - Irka, trzymaj się... Będzie dobrze! - koleżanki mnie ocuciły, położyły na pryczy, zajęły się mną.
Nie poddałam się i doszłam do siebie. Chwilę po tym wpadła SSmanka. ZABIERAĆ SIĘ I USTAWIAĆ W PIĄTKI. Wymarsz. Zapędziła nas pod drzwi magazynu, gdzie kręciło się kilku mężczyzn. Gdy zobaczyli, że się zbliżamy, otworzyli drzwi. W środku było mnóstwo półek, na których poukładane były paczki. Zaczęli je nam rozdawać - po jednej na parę, w której znajdowała się żywność. Oprócz tego każda z nas dostała mniejszą paczkę, w której już nie pamiętam co było. Rozdzielenie trwało kilkanaście minut. Byłyśmy zdezorientowane, nikt na nas nie podnosił głosu. Wyprowadzili nas z obozu. Nie zapomnę nigdy widoku otwieranej się bramy i krajobrazu za nią. Zaprowadzili nas na polanę, z której było widać przepiękne jezioro, a na nim łódki, żaglówki... SSmanka odeszła. Nie wiem, czy wróciła do obozu, czy skierowała się w inna stronę. Nie mogłam ogarnąć tego co dzieje się wokół. Wraz z innymi więźniarkami  oderwałyśmy nasze numery od pasiaków i nie pamiętam już skąd je wzięłyśmy - przypięłyśmy do piersi biało-czerwone wstążeczki. Dało to nam poczucie godności, które chciałyśmy mieć przed śmiercią, na którą czekałyśmy.

czwartek, 14 marca 2013

Rozdział VIII

Wyczerpane, zupełnie bez sił dojechałyśmy do zakładów Herman Goering Werke w Watenstedt. Stałam przy wejściu - nie widać nic innego - tylko fabryka przy fabryce, budynek przy budynku. Przerażał mnie ogrom tego obszaru oraz jego przeznaczenie: produkcja amunicji, pocisków, granatów... Tysiące Polaków, Francuzów, Rosjan, Czechów pracujących pod przymusem, tworzących kule na swoich rodaków, na swoich braci...
Już drugiego dnia poszłyśmy do fabryk. Pracowałam na linii produkcji pocisków. Do czego? Nie mam pojęcia, z resztą nie jest to ważne, bo do czego by nie były to i tak służyły do zabijania i niszczenia. Przede mną kilkanaście stanowisk, za mną jeszcze kilka. Wzdłuż miejsc naszej pracy wąski tor, a na nim wagonik. Kiedy jedna zrobiła to co do niej należało, układała wszystko na tym wagoniku i popychała do tyłu, do kolejnej. Z moich rąk wychodziły już gotowe kule.

Kiedy jeszcze stałyśmy w pociągu w Ravensbruck, przed samym odjazdem, starsze więźniarki wyciągały z wagonów niektóre kobiety. Był to wybór losowy, chciały po prostu ocalić jak najwięcej osób od tej przymusowej pracy. One wiedziały co będziemy robić. Wiedziały, że to będzie dużo gorsze od pobytu w tym obozie. Tak rzeczywiście było. Nie chcę myśleć ile osób zginęło od pocisków, które przeszły przez moje ręce. Wszystkie starałyśmy się psuć jak najwięcej amunicji. Nie było to trudne, wystarczyło uderzyć kilka razy za mocno, bardziej coś przyciąć, krzywo przymocować. Tzw. ausschluss, odrzucałyśmy na stos,   nie wkładałyśmy do wagonika. Co jakiś czas ktoś przychodził i to zabierał. Nie mogłyśmy jednak dopuścić do tego, żeby się domyślili. Wiedziałyśmy o której godzinie przechodzi obserwatorka, także w tym czasie pracowałyśmy wydajnie.
Raz jednak byłyśmy o krok od wykrycia. Przy moim stanowisku uzbierał się już pokaźny stos ausschlussu. Do obchodu było jeszcze dużo czasu, więc byłam spokojna. Nagle słychać ostrzegawcze szepty: "Kontrola! Uważajcie, kontrola!". Serce stanęło mi w gardle. Miałam nadzieję, że ktoś jeszcze zdąży zabrać zepsute pociski, zanim kontroler z SSmanem cokolwiek zauważą. Nie doczekałam się na posprzątanie, a kontrolerzy wreszcie stanęli przy mnie i szwargotali dość długo. Udawałam, że się nimi nie przejmuję, robiłam to co miałam robić dokładnie i przykładnie. W końcu odeszli. Za kilka minut przysłali do mnie inżyniera, który jeszcze raz wszystko tłumaczył i pokazywał.

Warunki życia były podobne jak w obozie. Mniej więcej tyle samo jedzenia oraz ten sam, surowy reżim. Raz doświadczyłam go na własnej skórze. W hali, w której pracowałyśmy, co kilkadziesiąt metrów umiejscowione były "jaskółki" na których stały "auzjery" i wszystko obserwowały. Przy końcu linii  znajdował się kibel (to brzydkie słowo, ale inne po prostu nie pasuje). Zawsze mogłyśmy wyjść za potrzebą nikogo się nie pytając. Któregoś dnia jednak to się zmieniło. Na załatwianie się był określony czas. Obwieszczali nam to, ale nie znałam niemieckiego i nie dotarło to do mnie, więc pewnego razu, normalnie, bez pytania poszłam się załatwić. Zdziwiłam się, że nie było żadnej kolejki. Bardzo często kobiety tu przychodziły, ponieważ można było również chwilę odpocząć. Zdążyłam podwinąć pasiak, gdy z hukiem otworzyły się drzwi.
 - Du polnische Schweine! - "auzjera" zaczęła bić mnie po twarzy, szarpała mną z całej siły - Du alte Weib! -
Podobnie jak przy przesłuchaniu nie mogłam się załamać. Mimo, że porządnie mnie pobiła, nie uroniłam ani jednej łzy. Przed wrogiem nie wolno upadać.

Kilkadziesiąt metrów od naszych stanowisk rozciągała się siatka, która oddzielała nas od pracujących mężczyzn. Byli oni ubrani w zwykłe robocze ubrania, nie mieli pasiaków, numerów. Nie byli na pewno więźniami, ale podejrzewałyśmy, że mogli być Polakami. Moja koleżanka napisała na tabliczce kredą: "Polak?" i wykręciła w ich stronę. Zauważyła to "auzjera". Podeszła, zapisała jej numer. Na apelu, po skończonej pracy wyczytali ją i zabrali ze sobą. Do bloku wróciła po godzinie. Była cała pobita - sina na twarzy, pochylona... poruszała się z wielkim trudem. Przeżyła tylko kilka dni. Zmarła w ogromnych męczarniach.