poniedziałek, 25 marca 2013

Rozdział IX

Mój pobyt w Watenstedt był dłuższy niż w samym Ravensbruck. Nie można porównać gdzie było lepiej. Jedzenie i warunki w blokach podobne. Tylko w obozie pracy nie było krematorium, nie prowadzono nikogo do gazu i nie było zapachu spalonych ciał. Więźniarki wyglądały chyba trochę lepiej, bo chorych i słabych tu nie przywieziono.
Tutaj też dostarczano mi listy od mamy. Nie było ich dużo, ale dodawały otuchy. Jeden tylko mnie załamał - ten, w którym dowiedziałam się o śmierci dziadka i Felka. Dziadek był już starszy, chorował przed wojną, ale Felek...? Było mi bardzo ciężko ze świadomością, że już nigdy go nie zobaczę. To była przecież moja pierwsza miłość.
Do fabryk przywieziono nas w lipcu 1944, a byłyśmy tu do kwietnia 1945. Wojna dobiegała końca, często słyszałyśmy i widziałyśmy przelatujące alianckie samoloty. Kilka razy nawet rozlegał się alarm przeciwlotniczy - wszyscy musieliśmy schodzić do schronów. Modliłyśmy się, żeby żadna bomba nie spadła na nas. Myślałyśmy, że zrzucają na wszystko, żeby tylko zniszczyć, jednak oni znali plan obozu i wiedzieli gdzie znajdują się schrony i baraki.
Sytuacja w zakładach od wiosny 1945 zaczęła się dramatycznie pogarszać. Bombardowania zniszczyły prawie wszystkie fabryki, coraz rzadziej chodziłyśmy do pracy. Niemcy przegrywali, każdy dobrze to wiedział, ale nie mogłyśmy o tym rozmawiać. W kwietniu zlikwidowano zakłady już chyba na dobre. Zabrano nas z powrotem do Ravensbruck. Nie spodziewaliśmy się jednak tego co tam zobaczyłyśmy...
Żadnego nadzoru, kobiet jeszcze więcej niż wtedy, gdy wyjeżdżałyśmy do pracy, wszystkie głodne, bo od kilku dni nie funkcjonuje kuchnia. Krematorium zburzone, praktycznie nikt nikogo nie nadzorował. Ale brama i tak zamknięta... Wydawało się, że głód nie może być większy od tego, który do tej pory doświadczałam, bo kawałek chleba, trochę zupy nie wiadomo z czego i kubek "kawy" z żołędzi to jest prawie nic. PRAWIE. A teraz przez niecały miesiąc żywiłam się trawą i mleczem, piłam wodę z kałuży. Niektóre kobiety znajdywały w okolicach kuchni zgniłe obierki po ziemniakach, albo inne odpady. Najgorsze były więźniarki, które potrafiły obgryzać ciała zmarłych. Patrzyłam na to wszystko z odrazą i zgorszeniem. Dziękowałam Bogu, że ja się jakoś trzymałam, że mimo potwornego głodu, braku sił, nie patrzyłam na ciało człowieka w ten sposób jak tamte... Nie oceniam ich, bo jestem pewna, że w normalnych warunkach nawet by nie przeszło im przez myśl, że mogą posunąć się do czegoś takiego.
Kwiecień dobiegał końca. Byłam już strasznie wychudzona i słaba. Wiele umierało z głodu, wiedziałam, że i mnie to czeka. Pewnego dnia czułam się wyjątkowo źle. Zasłabłam. Przez myśl przeszło mi tylko, że to już koniec.
 - Irka, trzymaj się... Będzie dobrze! - koleżanki mnie ocuciły, położyły na pryczy, zajęły się mną.
Nie poddałam się i doszłam do siebie. Chwilę po tym wpadła SSmanka. ZABIERAĆ SIĘ I USTAWIAĆ W PIĄTKI. Wymarsz. Zapędziła nas pod drzwi magazynu, gdzie kręciło się kilku mężczyzn. Gdy zobaczyli, że się zbliżamy, otworzyli drzwi. W środku było mnóstwo półek, na których poukładane były paczki. Zaczęli je nam rozdawać - po jednej na parę, w której znajdowała się żywność. Oprócz tego każda z nas dostała mniejszą paczkę, w której już nie pamiętam co było. Rozdzielenie trwało kilkanaście minut. Byłyśmy zdezorientowane, nikt na nas nie podnosił głosu. Wyprowadzili nas z obozu. Nie zapomnę nigdy widoku otwieranej się bramy i krajobrazu za nią. Zaprowadzili nas na polanę, z której było widać przepiękne jezioro, a na nim łódki, żaglówki... SSmanka odeszła. Nie wiem, czy wróciła do obozu, czy skierowała się w inna stronę. Nie mogłam ogarnąć tego co dzieje się wokół. Wraz z innymi więźniarkami  oderwałyśmy nasze numery od pasiaków i nie pamiętam już skąd je wzięłyśmy - przypięłyśmy do piersi biało-czerwone wstążeczki. Dało to nam poczucie godności, które chciałyśmy mieć przed śmiercią, na którą czekałyśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz