poniedziałek, 18 lutego 2013

Rozdział IV

Mój brat Stanisław założył rodzinę (już przed wojną), miał żonę i dziecko, mieszkał zaraz przy granicy, niedaleko młyna, w którym pracował mój chłopak. Zaraz obok nich mieszkała druga rodzina - domy były połączone wspólnym przedsionkiem. Właściwie bez przerwy kręcili się tam celnicy. Często przechadzali się od budynku, w którym urzędowali, do rzeki i z powrotem.

Spieszyło mi się z przekazaniem Felkowi gazet, dlatego postanowiłam zaryzykować i przekroczyć granicę właśnie koło młyna. Do samego budynku nie było trudno się dostać, gorzej z dalszą drogą. Tak jak się spodziewałam, mój chłopak był w pracy. W pobliżu nie zauważyłam nikogo obcego, ani tym bardziej żadnego celnika, więc odnalazłam szybko Feliksa. Miejsce nie było zbyt bezpieczne na przeglądanie konspiracyjnej prasy, dlatego umówiłam się z nim na wieczór u mnie w domu. Już miałam wychodzić, gdy nagle w środku pojawiło się dwóch celników. Zamurowało mnie... Zaczęłam pomagać Felkowi w jego pracy. Udawałam, że się nimi nie przejmuję, jednak czułam, że zwrócili na mnie uwagę. Zerkali na mnie, mówili coś, ale niestety nic nie rozumiałam. Cała ta sytuacja nie wróżyła nic dobrego. Jeszcze ta torba z gazetami... Żałowałam, że ją wzięłam, przecież równie dobrze mogłam przekazać wszystko słownie.

Z okna młyna widać było dom mojego brata. Znajdował się kilkadziesiąt metrów dalej. Kiedy tylko celnicy zniknęli za innym budynkiem, zabrałam torbę, wsiadłam na rower i pojechałam do Stasia. W domu zastałam tylko jego żonę. Powiedziałam jaka jest sytuacja, pozwoliła mi trochę poczekać na czysty teren. Zdążyłam odetchnąć, gdy nagle usłyszałyśmy pukanie do drzwi sąsiadów... To celnicy. Pytają o kobietę, sąsiedzi nic nie wiedzą. Słowo nie wystarczy, Niemcy wchodzą, przeszukują dom. Chciałam uciec przez okno, bratowa jednak trzymała mnie mówiąc: "Iruś, złapią cię i nam też coś złego zrobią... Proszę cię, nie rób tego". Zawiodły mnie te słowa, ale zostałam. Co będzie to będzie. Za moment zapukali też do nas i już nawet nie pytali - zauważyli mnie od razu.

Torbę z gazetami skonfiskowali, a mnie na piechotę i pod karabinem odprowadzili na posterunek gestapo w miejscowości pod Brzezinami. Spodziewałam się tam jakiegoś przesłuchania, ale nikt ze mną nie rozmawiał. Jak się potem dowiedziałam, czekali na moje dokumenty od żandarmerii w mojej miejscowości. Jakie szczęście, że pracowało tam dwóch zaprzyjaźnionych ludzi! To dzięki nim, dzięki ich opinii o mnie, którą przekazali gestapowcom nie rozstrzelali mnie pod ścianą. Zamknięto mnie w małej celi, gdzie spędziłam bezsenną noc. Nad ranem, gdy wyjrzałam przez okno, zobaczyłam następującą scenę: wóz ciągnący przez konia jedzie od strony Kołacina - zapewne z ludźmi na targ. Przy drodze do posterunku zeskakuje z wozu jakaś kobieta i idzie w tę stronę. Gdy podeszła bliżej rozpoznałam w niej swoją mamę. Krzyczę: "Mamusiu! Mamo!", ale nie słyszy, jest za daleko... Za chwilę wraca, nie udzielono jej żadnych informacji.

Po południu, po ubogim posiłku zaprowadzono mnie pieszo pod karabinem do Brzezin, a z Brzezin autobusem zawieziono do Łodzi do więzienia na ulicy Gdańskiej 13...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz