sobota, 23 lutego 2013

Rozdział VI

Obóz koncentracyjny w Ravensbruck. Mieszkając na wsi nie miałam pojęcia, że coś takiego istnieje. Nie byłam świadoma, dopóki nie zobaczyłam tych wszystkich poruszających się z trudem, wychudzonych kobiet i sama na własnej skórze nie doświadczyłam tego zła.

Pozostałości po bloku
Wprowadzili nas do pewnego budynku, było słychać powtarzane słowo "baden". Nie wiedziałam jednak co to znaczy. Pierwsze co musieliśmy zrobić to oddać wszystkie nasze rzeczy - te które miałyśmy na sobie oraz walizki, biżuterię i inne przedmioty. Ja nie posiadałam żadnych tobołów, oprócz odzieży oddałam tylko kolczyki, bransoletkę i pierścionek, który dostałam od Felka. Liczyłam na to, że odzyskam wszystko, kiedy będę już wychodziła na wolność. Zostawiłam tylko na szyi łańcuszek z medalikiem z I Komunii Świętej, ponieważ dla mnie to była biżuteria, ale symbol wiary.
Następnie ustawiono nas w kolejkę i pojedynczo wzywano za parawan. Przede mną stała moja koleżanka z więzienia. Zza parawanu wyszła z ogoloną głową... Czemu? Miała wszy albo jakąś chorobę? Modliłam się, żeby nic u mnie nie znaleźli. Zauważyłam, że inne kobiety też martwią się o swoje włosy: rozpuszczały je, albo zaplatały warkocze, a jedna znalazła gdzieś nożyczki i sama je sobie obcinała na krótko. Za chwilę zawołano i mnie. Weszłam, usiadłam na krzesełku. Były tam dwie kobiety: jedna w białym fartuchu i rękawiczkach, druga w pasiaku - więźniarka do pomocy. Pani w fartuchu pochylała się  szukała czegoś w niskiej szafce. Więźniarka zauważyła, że mam na szyi łańcuszek i pokazała dyskretnym gestem, żebym schowała go do ust. Korzystając z okazji, że tamta była zajęta, zrobiłam to - odpięłam szybko medalik i włożyłam pod język. Miałam podwójne szczęście - nie tylko udało mi się przemycić bardzo ważną rzecz dla mnie, ale również nie obcięto mi włosów.
Dalej, wskazują łaźnie. To była jedyna okazja podczas pobytu w tym obozie, żeby umyć się w ciepłej, przyjemnej wodzie. Po kąpieli wydali nam pasiaki. Na piersi miałam czerwony trójkąt, co oznaczało, że jestem więźniem politycznym, a pod spodem swój numer obozowy: 38682.

Krematorium
Gdyby tak od całego wizerunku obozu odjąć mury, druty kolczaste, krematorium, a te chodzące trupy i SSmanów zamienić na normalnych, zdrowych ludzi w kolorowych ubraniach, a bloki pomalować na przykład na jasną żółć, to wyglądałoby to miejsce jak ładne osiedle mieszkaniowe. Było zielono, rosła ładna trawa i kwiaty, dominowała szałwia, która kwitła na czerwono. Rzeczywistość była jednak okropna. Nie było dnia, w którym nie pracowałoby krematorium, dym z komina szedł bez przerwy. W powietrzu unosił się smród spalonych ciał zmieszany z zapachem brudnych kobiet. Ulicami łagrowymi przechodziły więźniarki ustawione w piątki - nie patrzyły na nikogo, na szarych twarzach widać było cierpienie i głód. Słychać również było co chwila krzyki i komendy wydawane po niemiecku. Bardzo często, maszerując na apel, mijałyśmy na ulicach łagrowych leżące bez ruchu kobiety. Umierały z głodu i wycieńczenia. Kiedy podczas zbiórki omdlewały, nikt nie mógł ich podnieść. Zostawały więc tam czekając na powolną śmierć. Jeść dostawałyśmy dwa razy dziennie - w południe: wywar z pokrzyw albo jakichś warzyw, gdzie czasem można było znaleźć kawałek ziemniaka. Takiej zupy jadłyśmy jedną miskę, niecałe pół litra. Potem wieczorem: mały bochenek chleba i kosteczka margaryny. Musiało to wystarczyć na kolacje i śniadanie dla dwóch osób. Rano dawali nam jeszcze napój - "kawę" z żołędzi - nie do wypicia.
Bardzo szybko zaprzyjaźniłam się z pewną kobieta z bloku, znacznie starszą ode mnie. Nazywała się Władysława Wiktorowska i pochodziła z Łodzi. Spałyśmy na jednej pryczy, jak matka z córką. Dzieliłyśmy się chlebem, który dostawałyśmy wieczorem. Kroiłyśmy jak najcieńsze kromki, żeby wydawało się, że mamy ich dużo. Zjadałyśmy część przeznaczoną na kolację, a resztę chowałyśmy pod poduszkę, żeby nikt nam nie zabrał. Jednak co noc ten sam scenariusz:
Wszystkie już leżymy, jest ciemno i cicho. Z głodu nie mogę usnąć, w dodatku mam świadomość, że pod poduszką mam chleb i mogę jeszcze trochę zjeść. Odzywam się do swojej towarzyszki:
 - Pani Wiktorowska, zjedzmy po jeszcze jednej kromeczce... -
 - Irka, zostawmy na jutro, będziemy mieć więcej siły -
 - Ale proszę, pani Wiktorowska, tylko po jednej... -
Nie kończyło się jednak na jednej i nigdy nie zostało nam nic na śniadanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz