Mała ciasna cela, w środku około trzydziestu kobiet - jedna przy drugiej. Jest duszno, śmierdzi. Na samym środku stoi wiadro do załatwiania się. W takich warunkach spędziłam kilka tygodni. Spałam zawsze na podłodze, ale jeśli dobrze pamiętam to w celi znajdowała się jedna prycza, a może i dwie, gdzie najczęściej spały kobiety chore, starsze lub dotkliwie pobite. Co dzień wzywano którąś na przesłuchanie. Wracały całe posiniaczone, ale zdarzało się też tak, że nie wracały wcale. Któregoś dnia przyszła kolej i na mnie. Zaprowadzono mnie do pomieszczenia, gdzie za biurkiem zawalonym aktami siedział niemiecki policjant. Z mojej prawej strony stał SSman z teczką w ręku.
Przesłuchiwano mnie w podobnym pokoju. Eksponat muzealny. |
- Proszę mi powiedzieć co pani wie - człowiek za biurkiem mówił po polsku, jednak z wyraźnym niemieckim akcentem. Nie mogłam mu powiedzieć wszystkiego tak jak było, musiałam kłamać. Już wcześniej obmyśliłam historię, której postanowiłam się trzymać. W tej chwili nie pamiętam już co zeznawałam, ale nie chciałam nikogo wydać i starałam się wyjść z sytuacji obronną ręką.
- To co pani mówi to jest nieprawda - głos miał spokojny, sztucznie uprzejmy.
Zdążyłam otworzyć usta, gdy nagle stojący z boku SSman uderzył mnie z całej siły teczką w głowę. RAZ! Zatoczyłam się, ale przez myśl przemknęło mi: "nie upadaj!" DRUGI RAZ! Pociemniało mi przed oczami, ale stałam. Nie przewróciłam się i to mi dało niesamowitą satysfakcję.
- Jak pani z nami tak, to my z panią też tak... - tymi słowami skończyło się moje jedyne przesłuchanie.
Choć każdy dzień wypełniony był strachem, to o siebie martwiłam się mało. Myślami byłam z moją rodziną i Felkiem. Wiedzieli tylko tyle, że mnie złapali. Obawiałam się, że przeze mnie mogą mieć kłopoty.
Pewnego dnia apel. Chodzą po celach, wyczytują nazwiska. Osłupienie. Pierwszy raz taka sytuacja odkąd tu jestem, bo to na pewno nie wzywania na przesłuchanie. Dochodzą i do nas, wstajemy wszystkie. Wyczytują kilka nazwisk w tym: Klepczyńska Irena! Każą zabrać swoje rzeczy. Ja miałam tylko ubranie na sobie - to samo od kilku tygodni. W dniu aresztowania było eleganckie - teraz brudne, śmierdzące łachy.
Wyprowadzili nas na zewnątrz, zapakowali na samochód, na tak zwaną sukę. Wszystko zakryte, nic nie widać, a kiedy zamknęli drzwi albo zarzucili płachtę, już nie pamiętam, to po kilku minutach zrobiło się okropnie duszno. Jechałyśmy bardzo długo bez jedzenia i picia. Nie wiedziałyśmy dokąd nas wiozą, tylko przez wąskie szpary można było co nieco podejrzeć. Ale co z tego? I tak nie rozpoznawałyśmy żadnego miasta. Udało nam się tylko ustalić, że jedziemy na zachód.
Po kilkunastu godzinach podróży, kiedy wyjrzałam przez szparę zobaczyłam zrujnowane miasto. Wszystko było zniszczone, zbombardowane, na ulicach było pusto. Samochód zwolnił, a mym oczom ukazał się wysoki, nawet nie tknięty budynek. To był własnie cel naszej podróży - Berlin, kolejne więzienie. Warunki były tam trochę lepsze niż w Łodzi. Mniej kobiet w celi i cieplej. Jedzenie podobne - bez smaku, najeść się nie dało, ale ważne, że coś jadłyśmy. Fizycznie czułam się w miarę dobrze, ale ciągła niepewność o moje losy i zamartwianie się o rodzinę wykańczało mnie psychicznie.
Po kilku dniach znów apel, znów mnie wyczytują. Tym razem jednak prowadzą nas na stację kolejową, zapędzają do wagonów bydlęcych. Nie ma gdzie usiąść, wszystkie stoimy. Ta podróż trwała dużo krócej niż poprzednia. Po kilku godzinach, wraz z wieloma innymi kobietami stanęłam przed bramą piekła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz